„Wielka Droga” w Kurytybie i Rio de Janeiro

Kurytyba to główny ośrodek polonijny w Brazylii. Przez wielu mieszkańców z polskimi korzeniami nazywana jest „Chicago Ameryki Południowej”. W Kurytybie mieszka ok. 400 tysięcy osób polskiego pochodzenia, a poza miastem znajdują się polskie wioski. Całą Polonię brazylijską szacuje się na ok. 3 mln osób.

Wielka Droga, reż. M. Waszyński, 1946, Polska

Film przedstawia losy pary narzeczonych rozłączonych wojną: od oblężenia Lwowa w 1939 roku do formowania Armii Andersa w ZSRS, poprzez tułaczkę w Iranie, Iraku, Palestynie i Egipcie aż po kampanię włoską. Istotnym i najbardziej wartościowym elementem filmu są autentyczne fragmenty dokumentalne, m.in. z bitwy o Monte Cassino, w której bohater filmu – Adam zostaje ranny.

Przygotowana przez FINA odrestaurowana wersja filmu Wielka Droga jest niezwykle ważnym przedsięwzięciem, zmierzającym do przywrócenia  pamięci zbiorowej dokonań polskich twórców – tym razem scenicznych i teatralnych. Jest aktem oddania należnego miejsca w polskiej kulturze artystom wojennym, a później emigracyjnym, którzy swoim talentem i tworzonym pięknem, będąc równocześnie artystami i żołnierzami, dzielili z żołnierzami 2 Korpusu tułaczy los i frontowe warunki. Podtrzymywali ducha narodowego i wiarę w powrót do wolnej Ojczyzny, której wielu z nich nigdy nie doczekało.

 

Pokaz w Kurytybie:  3 października, godz. 19.00

Miejsce: Cinemateca de Curitiba, R. Presidente Carlos Cavalcanti, 1174 – São Francisco, Curitiba – PR, 80510-040, Brazylia

Organizatorzy: Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny, Konsulat Rzeczypospolitej Polskiej w Kurytybie, Cinemateca de Curitiba

 

 

Pokaz w Rio de Janeiro: 6 października, godz. 18.00

Miejsce: POLONIA – Sociedade Beneficente do Rio de Janeiro, R. das Laranjeiras, 540 – Laranjeiras, Rio de Janeiro – RJ, 22240-06, Nrazulia

Organizatorzy: Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny, POLONIA – Sociedade Beneficente do Rio de Janeiro

 

Przypomnijmy też, że 1 października pokaz Wielkiej Drogi odbędzie się w Sao Paulo.

Kolorowa wyspa, z której spogląda twarz brodatego mężczyzny z papugą na ramieniu i tygrysem przy brodzie (czeski film animowany Robinson Crusoe Stanislava Látala z 1988 roku). Azjatycki słoń z rozerwanym na strzępy ciałem, z którego wyłania się rozdęte czerwone słońce (film Passage to India Davida Leana z 1984 roku). Półnaga Japonka z twarzą zasłoniętą przezroczystym pergaminem z namalowanymi literami (The Pillow Book Petera Greenawaya z 1996 roku) – to tylko niektóre z plakatów filmowych autorstwa polskiego grafika Wiktora Sadowskiego.

W pracach tych możemy dostrzec niektóre z elementów, które uczyniły Polskę wyjątkowym ośrodkiem sztuki plakatu ogółem, a w szczególności plakatu filmowego. Znajdujemy w tych pracach nacisk na walory malarskie, umiejętność przekazywania wyraźnych elementów wizualnych filmu w oszałamiającym obrazie (czasem szokującym) o poetyckim tonie, który mógł być przydatny w warunkach socjalistycznej Polski.

 

Wiktor Sadowski, plakat do filmu „Robinson Kruzoe” Stanislava Látala

 

Urodzony w 1956 roku Sadowski był uczniem Henryka Tomaszewskiego, uznawanego za ojca warszawskiej szkoły polskiego plakatu. Sadowski był też ostatnim pokoleniem zatrudnionym w robotniczej drukarni Prasa-Książka-Ruch. Ta monopolistyczna państwowa drukarnia drukowała wszystko, łącznie z plakatami filmowymi, i była istnym paradoksem. Instytucja, która miała służyć reżimowi jako narzędzie propagandy, ale także, z samej swojej definicji, pomagała zorganizować społeczność artystów i grafików, których potrzebowała do osiągnięcia swoich celów.

Liryczność plakatów przydawała się w imporcie zachodnich filmów do Polski z krajów kapitalistycznych i nadawała im odcień wyrafinowania, które nie zawsze było obecne w zachodnich plakatach tych samych filmów. „Aluzyjność, wielowarstwowość, niedopowiedzenie, umiejętność syntezy – wszystko to pozwalało komunikować się ze społeczeństwem niejako między wierszami” – pisał dr Marcin Władyka.

Niewykluczone, że jedną z przyczyn wizualnego bogactwa polskich plakatów filmowych tamtego okresu był fakt, że reżim był w stanie łatwiej akceptować filmy będące adaptacjami ważnych dzieł literackich. A Passage to India został wydrukowany w 1921 roku, Robinson Crusoe w 1719 roku, a japońskie dzieło literackie, do którego nawiązuje tytuł filmu Greenawaya, The Pillow Book, zostało napisane przez japońską damę dworu Sei Shōnagon w 1002 roku. Ta zdolność do opierania się na „wysokim” kulturowym punkcie odniesienia dała społeczności miłośników filmu i grafików coś, na czym mogli się oprzeć, gdy dążyli do wolności wypowiedzi i utrzymania kultury jako wyspy względnej wolności.

Cechy te pozostały przydatne w latach po obradach okrągłego stołu i przywróceniu demokracji w Polsce w 1989 roku. I to pomimo trudności ekonomicznych i systematycznego prześladowania każdego aspektu życia, co zmniejszyło znaczenie polskich plakatów filmowych. Nie trzeba już było bawić się w kotka i myszkę z cenzorem, bo cenzora nie było.

W ostatnich latach obserwujemy odrodzenie zainteresowania tym językiem wizualnym, a nowe pokolenie projektantów szuka inspiracji w przeszłości – w tym w twórczości Sadowskiego. Jednym z podmiotów, które umożliwiają pogłębienie tego zainteresowania, jest internetowe archiwum Polskich Plakatów Filmowych prowadzone przez Filmotekę Narodową – Instytut Audiowizualny, która bardzo hojnie wsparła tę wystawę.

W dzisiejszych czasach, gdy społeczeństwo zostało podzielone na jednostki, które mogą oglądać różne filmy na różnych ekranach, kiedy tylko chcą, ważne jest, aby podkreślić znaczenie filmów jako elementu jednoczącego. Jak powiedziała krytyk filmowa New Yorkera Pauline Kael w kontekście filmu Easy Rider z 1969 roku, powodem, dla którego ludzie stali w kolejce, aby obejrzeć film, i to więcej niż raz, było to, że dzielili z innymi ludźmi stojącymi w kolejce system znaków i gestów, które ich łączyły.

 

widok na wystawę Wiktora Sadowskiego w Hajfie
widok na wystawę Wiktora Sadowskiego w Hajfie

 

Na słynnym zdjęciu z 1981 roku, z okresu stanu wojennego w Polsce, brytyjsko-polski fotograf Chris Niedenthal sfotografował czołgi w pobliżu kina znajdującego się w warszawskim Pałacu Kultury i Sztuki z banerem Czas apokalipsy w tle. Dla filmu wyświetlanego w Polsce w czasie stanu wojennego bardzo ważne było utrzymanie dialogu z kulturą zachodnią. Siła festiwali filmowych, takich jak Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Hajfie, polega na tym, że zachowują one taki system znaków i gestów w społeczności izraelskiej i ogólnoświatowej sieci złożonej z ludzi, którzy kochają filmy i są związani w swoich duszach z ludzką wyobraźnią i swobodami, które ją umożliwiają.

Instytut Polski w Tel Awiwie wraz z Holon Institute of Technology (HiT) przywiózł część bogatego języka polskich plakatów do Izraela na wystawie Polish Look 2019 pod kuratelą Yossi Lemela. Zapraszamy do biblioteki Instytutu Polskiego, aby zapoznać się z katalogiem wystawy i dowiedzieć się więcej o polskiej kulturze. Mieszkańców Hajfy ucieszy informacja o jednostce Studiów Polskich na Uniwersytecie w Hajfie, gdzie oferowane są lekcje języka polskiego i pokazy polskich filmów dla szerokiej publiczności.

Życzymy wszystkim uczestnikom festiwalu przyjemnego oglądania i dobrej zabawy.

Hagay Hacohen

Instytut Polski w Tel Awiwie
Dział Sztuki i Kultury

Haifa International Film Festival

Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Hajfie jest pierwszym i największym festiwalem w Izraelu. Powstał w 1983 roku. Od tego czasu stał się wydarzeniem filmowym o renomie i prestiżu zarówno w izraelskim, jak i międzynarodowym przemyśle filmowym. Program artystyczny festiwalu kładzie nacisk na jakość, różnorodność i pluralizm. Zdecydowana większość filmów jest nagradzana na wiodących światowych festiwalach filmowych.

39. edycja festiwalu odbędzie się między 28 września a 7 października 2023 roku.

W ciągu dziesięciu dni filmy wyświetlane są w pięciu kinach od rana do północy. W pokazach uczestniczy około 80 000 osób, a znacznie więcej korzysta z zajęć na świeżym powietrzu i w pokazach otwartych.

Czas i miejsce

Czas: 28 września – 7 października

Miejsce: 142 Hanassi Blvd., Hajfa, Izrael

Więcej informacji: https://www.haifaff.co.il/eng

Organizatorzy wystawy

Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny, Instytut Polski w Tel Avivie oraz Haifa International Film Festival 2023.

Kuratorzy: Hadar Shoshani i Yaron Shamir

FINA wraca do Gdyni na Festiwal Niepokorni, Niezłomni, Wyklęci. W sekcji Dokument międzynarodowy zostanie zaprezentowany film Dwie flagi Jolanty Kessler, będący koprodukcją FINA. Na specjalnym pokazie zostanie przypomniana ekranizacja powieści Nad Niemnem w reżyserii Zbigniewa Kuźmińskiego. Oprócz tego w muzycznym Klubie Ucho w ramach prezentacji cyklu Retroteka zagra Warszawska Orkiestra Sentymentalna.

Program

27.09 (środa), godz. 10.00 Dwie flagi, reż. Jolanta Kessler, 65 min, 2023, Polska

Gdyńskie Centrum Filmowe, sala Goplana, pl. Grunwaldzki 2

Wyjątkowy projekt filmowy o grupie polskich Żydów, bojowników Żydowskiego Związku Wojskowego (ŻZW), którzy obok Żydowskiej Organizacji Bojowej (ŻOB) bohatersko walczyli z Niemcami podczas likwidacji warszawskiego getta w 1943 roku. Tytułowe Dwie flagi, polska i żydowska, są symbolem wspólnej walki z okupantem, wspólnej tożsamości i bohaterskiego połączenia losów wojennych obu narodów.

FINA jest koproducentem filmu.

 

28.09 (czwartek), godz. 21.00 Retroteka. Koncert Warszawskiej Orkiestry Sentymentalnej

Klub Ucho, św. Piotra 2 (wstęp z zaproszeniami)

Warszawska Orkiestra Sentymentalna to zespół rozsmakowany w dawnych melodiach polskiej przedwojennej rewii i kabaretu. Inspiracją dla zespołu są piosenki i pieśni z repertuaru Adama Astona, Wiery Gran czy Mieczysława Fogga, aranżacje Henryka Warsa i Rostworowskiego, wykonania orkiestr Golda i Petersburskiego, Karasińskiego i Kataszka. Wzruszające walce, namiętne tanga, skoczne polki, porywające foxtroty, rumby i slow-foxy – wszystko to co najciekawsze wśród bogactwa sceny i ekranu dwudziestolecia i czasów powojennych, z odrobiną współczesnej wrażliwości muzycznej.

 

29.09 (piątek), godz. 19.30 Nad Niemnem, reż. Zbigniew Kuźmiński, 175 min, 1986, Polska

Gdyńskie Centrum Filmowe, sala Goplana, pl. Grunwaldzki 2

Adaptacja powieści Elizy Orzeszkowej pod tym samym tytułem. Poprzez opisanie konfliktu dwóch rodów – Korczyńskich i Bohatyrowiczów oraz uczucia łączącego Justynę Orzelską i Jana Bohatyrowicza autorzy ukazują syntetyczny obraz społeczeństwa polskiego po powstaniu styczniowym oraz zmieniających się warunków społecznych i ekonomicznych.

 

Na zdjęciu: fotos z filmu Nad Niemnem

Film Michała Waszyńskiego przechodzi swoją nową wielką drogę. Po zagranicznych pokazach w Chicago, Londynie, Meksyku, Belgradzie, Buffalo przyszedł czas na Sao Paulo, największe miasto półkuli południowej, a także Kurytybę i Rio de Janeiro.

Wielka Droga, reż. M. Waszyński, 96 min, 1946, Polska, Włochy

Wielka Droga to pierwszy powojenny fabularny film polski wyprodukowany w 1946 roku we Włoszech. Opowiada historię miłosną Adama i Ireny, pary narzeczonych rozdzielonych podczas II wojny światowej, która rozpoczyna się dla nich oblężeniem Lwowa w 1939 i wywózkami na Syberię. Ich ponowne losy krzyżują się na początku formowania Armii Andersa w ZSRS, a następnie podczas przemarszu przez Iran, Irak, Palestynę, Egipt, aż po kampanię włoską.  Film zawiera archiwalne materiały dokumentalne zrealizowane przez Czołówkę Filmową Wojska Polskiego podczas podróży II  Korpusu Polskiego na trasie przemarszu, ćwiczenia oraz udział w operacjach wojskowych z przygotowaniami do bitwy o Monte Cassino na czele.

 

plakat filmowy

Międzynarodowy przegląd w Cinemateca Brasileira

Sociedade Amigos da Cinemateca (Stowarzyszenie Przyjaciół Kinematoteki) zostało założone w 1962 roku w celu pozyskania środków na rozwój działalności Cinemateca Brasileira – organizacji będącej obecnie odpowiednikiem narodowych instytucji filmowo-audiowizualnych takich jak Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny. Podobnie jak FINA Cinemateca Brasileira należy do międzynarodowego stowarzyszenia FIAT IFTA, zrzeszającego archiwa audiowizualne.

W 2022 roku, w 60. rocznicę założenia SAC, Cinemateca Brasileira zorganizowała przegląd filmowy The Cinemateca Friends Society Film Showcase podzielony na trzy bloki tematyczne. W sekcji Najważniejsze premiery międzynarodowe pokazano m.in. film Faraon Jerzego Kawalerowicza oraz Pasażerkę Andrzeja Munka i Witolda Lesiewicza.

W tym roku Cinemateca organizuje drugą edycję pokazu. Zostaną prezentowane publiczności filmy klasyczne i rzadkie, filmy o śmiałej estetyce oraz znaczącej wartości społecznej, politycznej i historycznej. To właśnie w sekcji Filmy międzynarodowe będzie można zobaczyć Wielką Drogę Michała Waszyńskiego. Przegląd potrwa od 28 września do 8 października.

Czas i miejsce

1 października, godz. 15.45

Brazylia, São Paulo, Cinemateca Brasileira, Sala Grande Otelo, Largo Sen. Raul Cardoso, 207

www.cinemateca.org.br

 

Przypomnijmy też, że 3 i 6 października pokaz Wielkiej Drogi odbędzie się w Kurytybie i Rio de Janeiro.

Organizatorzy

Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny, Cinemateca Brasileira, Sociedade Amigas de Cinemateca, Konsulat Honorowy RP w São Paulo Konsul Honorowy Andrzej Bukowiński

 

Nowy logotyp FINA zaprojektowany przez Ewę Jaxa-Chamiec, projekt portalu, animacja logotypu autorstwa Anity Kwiatkowskiej, do której muzykę skomponował Antoni Wojnar, digitalizacja zbiorów w ramach Programu Operacyjnego Polska Cyfrowa, rozbudowa budynku w Łodzi, nawiązanie współpracy z TUW PZUW i zmiana w zasadach wkładu koprodukcyjnego ze strony FINA – to tematy poruszone 21 września podczas konferencji poprzedzającej prapremierę filmu Tańczący jastrząb w reż. Grzegorza Królikiewicza na 48. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.

 

Ewa Jaxa-Chamiec i dyrektor FINA Robert Kaczmarek w czasie Festiwalu w Gdyni
Ewa Jaxa-Chamiec i dyrektor FINA Robert Kaczmarek w czasie konferencji na Festiwalu w Gdyni, fot. FINA

Prawie 35 milionów na rekonstrukcję i digitalizację polskich filmów

– Szczęście sprzyja zuchwałym – zauważył Tomasz Pisula, kierownik Działu Projektów Internetowych FINA. Kilkanaście miesięcy temu otrzymaliśmy możliwość skorzystania z funduszy unijnych w celu digitalizacji zbiorów. Jednak czasu było mało. Wartość całego projektu wyniosła 34,5 mln zł, z czego 25,4 mln pochodziło z dofinansowania. Dzięki finansowaniu, nie tylko zdigitalizowano 5000 obiektów. Pieniądze były wydawane z myślą o przyszłości i dzięki temu powstała nowa linia do skanowania materiałów w 4K oraz nowa linia do skanowania materiałów płaskich. Na środki trwałe zostało wydane 21,6 milionów złotych.

– Przez 17 miesięcy wykonaliśmy kopię dwustu filmów, w tym siedem pełnych rekonstrukcji. Wcześniej Filmoteka Narodowa wykonywała jedną do dwóch rekonstrukcji w roku – mówi Tomasz Pisula, który jest także odpowiedzialny za wdrożenie Programu Operacyjnego Polska Cyfrowa.

 

Tomasz Pisula i Robert Kaczmarek w czasie konferencji na Festiwalu w Gdyni, fot. FINA
Tomasz Pisula i Robert Kaczmarek w czasie konferencji na Festiwalu w Gdyni, fot. FINA

 

W ramach POPC zrekonstruowano takie tytuły jak Biały Ślad, Wielka Droga, Klejnot wolnego sumienia, Tańczący jastrząb, Nad Niemnem (repremiera na Festiwalu NNW w Gdyni), Rozmowy kontrolowane czy Znachor. Część z nich już jest dostępna za darmo i bez reklam na Ninateka.pl.

O złożonym i wieloetapowym procesie rekonstrukcji cyfrowej opowiedział Grzegorz Krynicki, zastępca kierownika Działu Digitalizacji i Restauracji Zbiorów:

– W filmie Tańczący jastrząb zeskanowano jedenaście rolek taśmy filmowej w rozdzielczości powyżej 4K tworząc pliki cyfrowe, które poddano takim procesom jak stabilizacja, usunięcie wszelkich uszkodzeń, rys powstałych na taśmie filmowej, czy usuniecie migotania obrazu. Ważnym aspektem jest też finalna korekcja barwna, która nadaje ten ostateczny wygląd w materiale filmowym.

Nowy portal FINA i archiwum w Łodzi

Zmieniamy także portal. 15 października odbędzie się premiera wersji, która ma ułatwić wyszukiwanie materiałów archiwalnych, a także być tzw. stołem montażowym online. Dzięki tej kompilacji wpisanie konkretnego hasła pozwoli na znalezienie informacji o filmie, fotosów, plakatów i innych materiałów płaskich, bez potrzeby szukania na kilku stronach. Zostanie także uproszczony zakup online potrzebnych materiałów.

Zmianie ulegnie także budynek archiwum w Łodzi. Dzięki inwestycji, przy ulicy Łąkowej powstanie Centrum badań nad kulturą filmową PRL.

– Wydaje się, że ten budynek miał popaść w zapomnienie. Zostały z niego wywiezione zbiory. Damy mu nowe życie. Nie będzie to zwyczajne archiwum, ale także miejsce, w którym będą kształcić się specjaliści – mówi dyrektor FINA Robert Kaczmarek i dodaje: – Do tej pory nie było takiego miejsca. Są trzy miasta w Polsce, w których w ogóle szkoli się archiwistów – Toruń, Lublin i Kraków, ale tam nie było specjalizacji związanej z filmem.

Koprodukcja filmów – udostępnianie archiwów i finansowanie

Już 19 października rozpocznie się kultowe Święto Niemego Kina.  Otwieramy się również na nowości i nawiązujemy nowe współprace. W przyszłym roku odbędzie się Lost & Found – festiwal filmów dokumentalnych found footage, którego partnerem będzie TUW PZUW.

FINA chce również ułatwiać pracę twórcom i włącza się w koprodukcję filmów na dwa sposoby. Pierwszym jest udostępnienie archiwów, a drugim jest wkład finansowy pozyskiwany w formie dotacji celowej z MKiDN. Druga kwestia wymagała uregulowania i tak oto będą dwa nabory rocznie. Pierwszy termin składania wniosków mija 7 grudnia 2023 roku. Już wkrótce więcej szczegółów na stronie FINA – zostanie utworzona specjalna zakładka dla chcących złożyć wniosek o koprodukcję

 

Na zdjęciu: dyrektor FINA Robert Kaczmarek na Festiwalu w Gdyni, fot. FINA

PIOTR KOWALCZYK: Retroteka gra już równo dwa lata i ostatnio została nominowana do nagrody PISF. To chyba dobry moment na podsumowanie tego cyklu. Jaka jest jego geneza?

JAN EMIL MŁYNARSKI: Retroteka zaistniała w dużej mierze dzięki temu, co robiłem wcześniej. Zostałem przez instytucję obdarzony zaufaniem trochę in blanco. Wiosną 2021 roku odebrałem telefon od Anety Norek, producentki tego cyklu, która w żołnierskich słowach przedstawiła mi propozycję: cykl spotkań w Kinie Iluzjon na scenie – film plus koncert. Od początku współpracuje ze mną Michał Pieńkowski. Znaliśmy się już wcześniej. Niezwykle Michała poważam za jego urok osobisty i gigantyczną wiedzę, którą posiadł w dość młodym wieku. A więc kompetentni, zapaleni ludzie i w zasadzie carte blanche, „rób co uważasz”. Fantastyczna propozycja.

To wszystko się zaczęło jednak dużo wcześniej, od Warszawskiego Combo Tanecznego. W 2010 zagraliśmy pierwszy koncert dla ludzi w Warszawie, po którym doznałem olśnienia w pewnym sensie. Zauważyłem, że to, co gramy, nie jest tylko moje czy jeszcze pięciu innych osób, tylko że to jest duża rzecz, na którą istnieje społeczne zapotrzebowanie.

 

Pamiętasz moment, kiedy okazało się, że możliwy jest boom na tego rodzaju repertuar, estetykę?  

Myślę, że to był koniec pierwszej dekady XXI wieku. W jednym momencie kilku różnych moich kolegów zaczęło mówić o tym samym, nie porozumiewając się ze sobą wcześniej. Mój sąsiad mieszkający na Dąbrowskiego, Kuba Jurkowski, gitarzysta, z którym się znałem jeszcze od czasu liceum, powiedział mi, że wciągają go warszawskie piosenki. Ja znałem je doskonale, lubiłem, śpiewałem je sobie pod nosem.

Znałem cały repertuar Grzesiuka z płyt, znałem Orkiestrę z Chmielnej, czułem, że to jest moje. Rodzice to znają, dziadkowie. To jest nasza kultura. Ale żeby do ludzi wychodzić z tym? Po co? W jakim celu? Przecież to już zostało zrobione. Nie będę lepszy od nich.

 

muzycy na scenie
Warszawiacy i górale | Retroteka #14, fot. FINA

 

Jednak te wątpliwości nie powstrzymały cię od tego, żeby coś z tym repertuarem zacząć robić.

1 sierpnia, 2008 roku, rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Znajomi zrobili takie granie na Chmielnej. Głęboka woda. Młodzi w sumie ludzie, bez doświadczenia w takiej muzyce i od razu na Chmielną. Dołączyłem do nich. Mieliśmy do dyspozycji dosłownie kilka piosenek i graliśmy je w kółko z przerwami. Podczas tego występu zobaczyłem co się dzieje. Widziałem zasłuchanych powstańców, którzy ściskali mi ręce i mówili, że pamiętają takie zespoły. Przyszło też pokolenie dzieci wojny albo urodzonych tuż po wojnie. Słuchali nas też ludzie nieurodzeni w Warszawie. Zobaczyłem, że kupują to i starzy, i młodsi, i profesorowie, i inteligenci, i ludzie prości.

Zobaczyłem, że wypełniamy jakąś lukę w naszej kulturze i historii. Złapałem wiatr w żagle. Zacząłem się zastanawiać, co ja mogę z tym zrobić na własnych warunkach. Nie postrzegałem tego w kategoriach misji, ale widziałem, że jest dla kogo to robić. Chciałem to zrobić tak, żeby to było na poziomie, ale jednocześnie żebym ja czuł, że mam z tego jakiś fun.

Założyłem Warszawskie Combo Taneczne. Przez pierwsze cztery lata graliśmy bez płyty. Nie chciałem wydawać albumu, bo wykonywaliśmy repertuar znany, lubiany i już zarejestrowany przez kilku artystów. Ale ludzie domagali się płyty. To wszystko więc udało się oddolnie.

 

Wróćmy do Retroteki. Każdy odcinek cyklu to inny wątek filmowo-muzyczny – muzyka góralska, warszawska, żydowska, Polacy w Hollywood… W jaki sposób wypracowujecie tematy kolejnych odsłon?

Spotykamy się na początku lata z Michałem Pieńkowskim i patrzymy, jakie mamy filmy na stole (czy na regale). Michał opowiada, co by chciał pokazać, czego dawno nie wyświetlano, albo co ma zostać poddane procesowi restauracji cyfrowej. Z tego się wyłaniają się nasze różne dyskusje, co się z danym filmem wiąże. Część filmów znam, sporej oczywiście nie, na przykład krótkich metraży czy dokumentów o wsi polskiej z lat 30. Najważniejsze jest to, żeby zastanowić się, jak temat filmowy oddziałuje na ewentualny temat muzyczny. Czy potrzebna jest do tego jakaś pogadanka albo dyskusja.

Pogadanki to w ogóle ważny element każdej Retroteki. Od początku zależało nam na tym, żeby ten cykl miał również walor publicystyczno-edukacyjny. Oczywiście pilnuję, żeby z tym nie przesadzić, żeby jednak ludzie nie przychodzili na panel ani na wywiad, tylko na rozrywkę.

Tak więc zastanawiamy się nad tym, co film oferuje w części artystycznej. Czasem jest na odwrót – mówię, że bardzo chcę pokazać w Retrotece dany wątek, na przykład kujawiaki albo oberki. I dyskutujemy o tym, jak możemy na to odpowiedzieć filmem. Albo że chciałbym opowiedzieć o artystach Andersa, bo czuję taką potrzebę, bo jest masa piosenek, których nie bardzo jest gdzie pokazać i szukamy kontekstu, więc może stwórzmy ten kontekst. Planowanie Retroteki to jest po prostu stwarzanie kontekstu.

 

Jan Emil Młynarski na Retrotece
fot. Marcin Oliva Soto / FINA

 


Retroteka w Gdyni

22 września, w ramach Młodej Gali odbywającej w Teatrze Muzycznym w Gdyni, gościnnie wystąpi trio Młynarski–Masecki–Rogiewicz. Muzycy grupy znani są również z cyklu Retroteka, który od dwóch lat gości w Kinie Iluzjon. Jan Emil Młynarski jest dyrektorem artystycznym cyklu, a Marcin Masecki na nim kilkakrotnie gościł. Wydarzenie jest częścią 48. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Wstęp za zaproszeniami


 

Czy jest jakaś Retroteka, z której jesteś bardzo zadowolony? Wyjątkowym spotkaniem na przykład było to poświęcone Adolfowi Dymszy, do której pojawili się Bohdan Łazuka, Irena Santor i twoja mama, Adrianna Godlewska.

Z tej Retroteki jestem bardzo zadowolony. Kwestie logistyczne to jedno. Drugie to to, że tacy goście muszą wiedzieć, po co ich zapraszamy. Irena Santor przecież w zasadzie wycofała się z aktywności scenicznej. Powiedziałem jej, że wystarczy nam sama jej obecność, ale że będziemy chcieli też trochę pogadać. Stworzyliśmy taki kontekst, w którym chcemy opowiedzieć o Dymszy, o „Dodku”, o jego historii i o historii miasta, w którym funkcjonował, bardzo rozległych i różnych czasach. To było na pewno wyjątkowe spotkanie.

Bardzo się cieszę, że na scenie Retroteki udało się posadzić dwie orkiestry. Pierwszą była Mała Orkiestra Dancingowa Noama Zylberberga, działająca regularnie w Warszawie. To był świetny wieczór. A drugą był Jazz Band Młynarski-Masecki w dużym składzie. To są jedne z najważniejszych pozycji, jeśli chodzi o rynek tak zwanej retromanii.

 

 

Materiał jest dostępny do obejrzenia również na Ninatece.

 

 

Wydaje się, że klimat Kina Iluzjon również sprzyja podróżom w czasie.

Retroteka nie mogłaby się odbywać nigdzie indziej niż w kinie. W dawnych czasach żywa rozrywka odbywała się w tzw. kinoteatrach, czyli sali, która jednocześnie była kinem, teatrem, wodewilem, dancingiem. Myślę, że ta Retroteka miałaby zupełnie inną specyfikę, gdybyśmy grali na przykład na scenie teatralnej, wygodnej, głębokiej, z kulisami. Tym bardziej że warunki w Iluzjonie po rewitalizacji z Kina Stolica są świetne.

Lubimy też grać w salach, które są mocno wytłumione. Kiedyś to było nie do pomyślenia – sala, która nie niesie dźwięku. Natomiast tutaj wszystko słychać, i wszyscy muzycy, z którymi rozmawialiśmy, to powtarzali. Myślę, że nasze ucho jest przyzwyczajone do takiego komfortu. Żyjemy jednak w epoce hi-fi.

 


Jan Emil Młynarski

Urodził się w 1979 roku. Pochodzi z rodziny o muzycznych tradycjach. Perkusista, producent, wokalista, radiowiec. Obecny na scenie od 1997. Współpracował z wieloma artystami sceny elektronicznej, popowej i jazzowej. Absolwent prestiżowej szkoły Drummers Collective w Nowym Jorku. Grał z Wojtkiem Pilichowskim i Kayah. Był członkiem orkiestry wykonującej Concerto for Band And Orchestra Jona Lorda z kompozytorem we własnej osobie na organach Hammonda. Jako kierownik muzyczny  i instrumentalista współpracuje z warszawskimi teatrami m.in.: Studio Buffo, Teatrem Powszechnym, Teatrem Polonia. Od 2009 roku jest liderem własnych przedsięwzięć muzycznych na polu muzyki niezależnej, eksperymentalnej i jazzu.

Założył grupę Warszawskie Combo Taneczne, w której gra na bandżoli i śpiewa tradycyjne warszawskie piosenki. Laureat Fryderyków 2018. Razem z wirtuozem fortepianu Marcinem Maseckim prowadzi Jazz Band Młynarski-Masecki, w którym śpiewa przedwojenny repertuar taneczny autorstwa mistrzów polskiej piosenki (m.in. Henryk Wars, Szmul Ferszko, Artur Gold…) Koncertuje z Jerzym Maksymiukiem i Januszem Olejniczakiem (m.in. Teatr Wielki – Opera Narodowa, Teatro Massimo w Palermo czy Carnegie Hall w Nowym Jorku.

Od 2021 roku dyrektor artystyczny cyklu Retroteka odbywającego się w Kinie Iluzjon.


 

Wspominałeś o retromanii. Chyba nigdy nie mieliśmy tylu możliwości ożywiania przeszłości. Mówię zarówno o wiedzy, rozwoju archiwistyki, jak i o możliwościach technicznych (rekonstrukcja i restauracja, digitalizacji, rozwój internetu), ale też o zapotrzebowaniu publiczności. Wydaje się, że muzyczna przeszłość kręci wielu słuchaczy i wykonawców bardziej niż muzyka chcąca być futurystyczna.  

Wiesz, nie lubię tego określenia: retromania. Postrzegam nasz materiał jednak w kategoriach witalnych. To nie jest materiał, po który sięgam jak do starej zakurzonej szuflady, żeby go ocucić. U mnie to było zawsze w domu. Ja czuję, że robię to dalej, zachowuję ciągłość. Te piosenki nie są dla mnie „perłami z lamusa”.

To jest w ogóle szersze zjawisko, które polega na tym, że czwarte czy piąte pokolenie po wojnie po prostu patrzy na różne rzeczy, i te piękne, i te straszne, i interpretuje je na własny sposób. Każde pokolenie otwiera drzwi, które być może już są otwarte, ale otwiera je na nowo – przekracza ten próg, opisuje rzeczywistość po swojemu. Myślę, że w pokoleniu urodzonych na przełomie lat 70. i 80. też zaistniała taka potrzeba. Kiedy powstawało Warszawskie Combo Taneczne, mieliśmy pod trzydziestkę. Chcieliśmy się tym jakoś zacząć bawić, cieszyć. To całe odium tego, co te piosenki ze sobą niosą, przyszło od ludzi starszych od nas.

Młode pokolenie potrzebuje korzeni. Jeśli nie może do nich dotrzeć, to sobie je stwarza. Albo patrzy w przeszłość i wyciąga z tej przeszłości, co uważa, i niespecjalnie ogląda się na to, co powiedzą starsi – „tak nie wolno, a tak wolno”, „tego nie ruszaj”, „to jest święte”. To się bierze z potrzeby zakorzenienia, posiadania jakiejś historii. Nie tylko w Stanach jest Broadway, są Gershwin i Porter. My też chcemy to mieć. I mamy!

 

muzycy na scenie
Jazz Band Młynarski-Masecki na Retrotece, fot. FINA

 

Bartek Chaciński opisując Noc w wielkim mieście Jazz Bandu Młynarski-Masecki użył określenia Great Polish Songbook, nawiązując do Great American Songbook, zbioru tamtejszych standardów.

Piosenki, które wykonuję z Jazz Bandem, były kiedyś kanonem. Potem nastąpiła zapaść. Po latach 50., z uwagi na przeobrażenia historyczne, nowe nurty, ta spuścizna dwudziestolecia międzywojennego nie miała łatwo. W latach 60., 70. i 80.  niestety nie nastąpiło zaopiekowanie tym materiałem, czy mocne osadzenie w kulturze. To było za trudne. Nie było też takiej struktury, narzędzi, żeby o to zadbać. Na zachodzie Cole Porter nie został zepchnięty w przepaść Animalsów ani Rolling Stonesów. Po prostu istniał równolegle. Pojawiły się nowe rzeczy Hendrix, Festiwal Woodstock, a Cole Porter był obok nich – bo ktoś się nim opiekował. U nas tej sytuacji nie było.

 

Mimo że na polu kultury istnieją u nas liczne białe plamy, to jednocześnie Polska jest krajem bardzo zanurzonym w swojej historii, wciąż do niej wracającym…

Polska w świadomości ludzi składa się prawie wyłącznie z przeszłości – wszędzie masz tablice pamiątkowe, a w każdej rozmowie rodzinnej pojawia się wątek doznanego cierpienia. Jesteśmy z tego ulepieni.

Jednocześnie polska spuścizna kulturowa jest bardzo atrakcyjna, bo pozwala brać z naszej historii coś, co jest wesołe i pozytywne, co się wiąże z jakimś rodzajem beztroski. Funkcja filmu i piosenki w przedwojennej Polsce była dosyć prosta. Oczywiście mówię o ówczesnym „mainstreamie”. Miała po prostu bawić i wzruszać. To wszystko.

 

Katarzyna Dąbrowska, Retroteka #11, fot. FINA
Katarzyna Dąbrowska, koncert Kobiety drugiego korpusu | Retroteka #11, fot. FINA

 

Prowadzenie takiego cyklu jak Retroteka wymaga gigantycznej wiedzy z zakresu polskiej muzyki rozrywkowej. Często nie jest to wiedza powszechnie dostępna. Jednym ze źródeł przedwojennych jest dla ciebie radiowe archiwum Jana Zagozdy. Ale musisz mieć też chyba trochę naturę diggera, jak w slangu hip-hopowym określa się kolekcjonera płyt – w twoim przypadku to ktoś, kto przeczesuje dostępne archiwa, biblioteki, zbiory rodzinne…

Jeśli chodzi o aktywność Jana Zagozdy – polegała ona w czasach przedinternetowych na tym, że szukał nagrań audio piosenek, które były ujęte w katalogu wytwórni, gdzie było wiadomo, że to zostało nagrane, są nuty, są reklamy.

Okazywało się, że dzięki falom radiowym, gdzieś za granicą, w Stanach Zjednoczonych albo Izraelu albo Australii jest ktoś, kto posiada daną płytę. Bo jego rodzice, albo dziadkowie, mieli tę płytę w walizce, wyjeżdżając z Polski w 1939 roku na przykład.

Co do diggerstwa… Jeśli zaczynasz się interesować tym głębiej, to zdajesz sobie sprawę z ilości materiału. Jeśli chcesz coś opowiedzieć ludziom albo na przykład sam zrozumieć, co właśnie wykonujesz, to nie masz wyjścia. Nie możesz nie być diggerem.

Pamiętam rozmowy w domu rodzinnym jako dzieciak. Przychodzili do nas do domu ludzie pamiętający dwudziestolecie międzywojenne. Wiedzieli wszystko: kto, co, z kim i jak. Musisz więc wiedzieć trochę więcej. Poza tym okazuje się bardzo szybko, że kompozytor, którego na przykład utwór bardzo lubisz, napisał drugi i trzeci, które też są tak samo piękne jak te, które dotychczas znałeś. Potem okazuje się, że napisał 500 takich utworów i oprócz tego był w czterech czy pięciu miejscach na świecie i w każdym mocno zamieszał. Mówię tu konkretnie o Jerzym Petersburskim.

 

Żywot wielu piosenek był bardzo zawiły. One po wojnie istniały i trafiały do ciebie w różnej formie. Czasem przez wiele dekad nie wiedziano, że dany utwór istniał albo nikt go nie słyszał.

Przywołałbym taki dosyć świeży przykład. To jest rzecz, która wśród ludzi wtajemniczonych jest dosyć dobrze znana, ale wśród szerszego grona odbiorców już niezbyt. Mianowicie „polskie tango hebrajskie”, czyli pula piosenek bardzo znanych przed wojną. Tango było najpopularniejszym stylem w dawnej Polsce, zresztą nie tylko tu. W Polsce ludzie po prostu zakochali się w tangu i każdy chciał je pisać. Syrena Record w latach 30. wpadła na pomysł, że skoro jest bardzo duża emigracja do Palestyny z Polski, idąca w dziesiątki tysięcy, to po prostu trzeba by zacząć nagrywać znane i lubiane piosenki po hebrajsku na tamten rynek. Tych piosenek nie nagrano dużo, wszystkiego jest dwadzieścia kilka…

To zostało zauważone dopiero kilka lat temu na dobrą sprawę.  Na przykład Ta ostatnia niedziela śpiewana była przez wielu artystów, m.in. Mieczysława Fogga czy Adama Astona. Właśnie Adam Aston nagrał po hebrajsku Ten ostatni szabat. Tych tang mamy całą grupę.

Ten przypadek pokazuje, że za daną piosenką, która miała bawić i wzruszać, stoi cała zagmatwana, gigantyczna historia ludzka. Za wieloma z tych utworów chowają się ludzkie przeżycia, losy. To jest ta niematerialna strona tego retro materiału.

 

ekran w kinie z napisem "Akcja tego filmu rozgrywa się w swawolnym państwie operetki, gdzie politykę zastępuje melodia, a humor jest jedyną racją stanu"
Wieczór z operetką | Retroteka #15, fot. FINA

 

Czy często zdarza ci się, że zwracają się do ciebie na przykład spadkobiercy danego artysty, przekazują ci na przykład nieznane zapisy nutowe?

Kontakt z pokoleniem nestorów inicjuję raczej sam. Zdarzają się takie przypadki, że ktoś do mnie dzwoni albo pisze, że znalazł w piwnicy jakieś płyty i nie wie, co z nimi zrobić. Dostałem na przykład śpiewnik, jakby sztambuch, do którego mama tego pana, który nam to przyniósł, wpisywała ulubione piosenki ręcznie. Mocna pamiątka rodzinna.

 

Trafiło też do ciebie banjo po Stanisławie Grzesiuku. Jak traktujesz ten obiekt – jako narzędzie pracy, cenny eksponat?

Ja banjole zbieram, mam ich sporo, więc to nie o to chodzi.  Zależało mi na tym, żeby ten instrument nie był eksponatem, żeby nie zawisł na haczyku, bo wtedy on by po prostu sparciał, umarłby. Dlatego na tej banjoli nagraliśmy płytę na 100-lecie urodzin Grzesiuka.

Jest to oczywiście relikwia dla rodziny. Nie jestem właścicielem tej banjoli, tylko jej dysponentem. Ona należy do wnuczki Stanisława Grzesiuka, Izy Grzesiuk. To wyjątkowy instrument, który Grzesiuk nabył w obozie, na którym grał i dzięki któremu pewnie w dużej mierze przeżył ten obóz. Przywiózł tę banjolę do Polski. Piosenki, które znamy jako ważne dla Warszawy i dla kultury polskiej, są nagrane właśnie na tej banjoli.

Jest jedna niezwykle istotna rzecz. Jak się zabierasz za sprawy związane z pracą z pamięcią: jesteś wiarygodny wtedy, jeśli dbasz o ciągłość, o kultywowanie.

 

 

Materiał jest dostępny do obejrzenia również na Ninatece.

 

 

Ile w utworach, które wykonujesz, jest rekonstrukcji, a ile podejścia charakterystycznego dla środowiska i sceny Lado ABC, z którą byłeś kiedyś kojarzony, niepokornego, skorego do eksperymentów?

W Jazz Bandzie zależy nam na tym, żeby nie rekonstruować – robić po swojemu, ale nie „gwałcić” piosenki albo melodii. Chcemy zostawić ją w zgodności z jej właściwą elementarną konstrukcją albo z szacunkiem do melodii i do treści. Aparat wykonawczy jest bardzo tradycyjny – bo to jazz band – ale aranżacja i partie instrumentalne są już zupełnie nowoczesne, eklektyczne w pewnym sensie. To musi wychodzić jednak z tradycji. Nie jestem fanem przedwojennego materiału robionego na syntezatorach.

Jeśli chodzi o Warszawskie Combo,  bardzo mi zależy na tym, żeby to był jak najbardziej tradycyjny zespół. Jesteśmy dość purytańscy, w kwestii wizji brzmienia.

Wydałem natomiast płytę Narkotyki z tangami i walcami z końca lat 30., na której dokonałem takiego zabiegu, że z szacunkiem do melodii po prostu przeobraziłem te piosenki. Zostały one zaaranżowane na orkiestrę dętą blaszaną – to jest zabieg, który nigdy by nie miał racji bytu w dawnych czasach. Ludzie nie robili takich zestawień. Dzisiaj mogę sobie na takie zestawienie pozwolić, ale nie przekraczam pewnej granicy, którą sobie sam ustaliłem.

 

I jaka to granica?

Myślę, że ona jest bardzo subtelna. Polega na tym, ile użyjesz nowoczesnych pomysłów i środków i na ile te środki wpłyną na moc, i na siłę, i na wyrazistość melodii.

 

Czy twoja maniera wokalna, do złudzenia przypominająca przedwojennych śpiewaków, to kwestia lat ćwiczeń? 

Inaczej nie umiem. Jestem absolutnym naturszczykiem. Ta praca, o którą pytasz, cały czas trwa. Ona się po prostu odbywa na koncertach.

To dla mnie dziwne, bo ja długo się nie mogłem oswoić z barwą mojego głosu. Ostatnia moja płyta Narkotyki z Brass Federacją jest pierwszą, z której jestem zadowolony wokalnie.

 

Od lewej: Jan Emil Młynarski, Adrianna Godlewska, Bohdan Łazuka i Irena Santor, Wieczór z Adolfem Dymszą | Retroteka #8, fot. Marcin Oliva Soto / FINA

 

Mógłbyś uspokoić kogoś, kto boi się, że zabraknie materiału źródłowego do kolejnych edycji Retroteki?

To jest studnia bez dna. W erze do 1929 roku, do filmu Na Sybir (pierwszego dźwiękowego) mamy wielką spuściznę kina niemego i najlepszym przykładem tego, co się z tym dzieje, jest tak wielka popularność Święta Kina Niemego. Jeżeli chodzi o spuściznę filmową kina dźwiękowego do 1939 roku, to FINA jest cały czas, jak wiesz, w procesie przywracania do życia kolejnych czy fragmentów, czy całych dzieł, czy urywków, które się zachowały (z ery kina dźwiękowego, ale bez dźwięku). Na tym polega ten fenomen. Ta sprawa jest jakby niewyczerpalna. Życie muzyczne było w przedwojennej Polsce czymś niesłychanie ważnym. Myślę, że było bardziej obfite niż dziś.

Ludzie z tzw. „góry”, mówiąc terminologią warszawską, bogatsi, grali na pianinie, mieli lekcje, mogli kupić sobie nuty, z których dzisiaj korzystamy. Nuty nabywam regularnie w antykwariacie, który się mieści nieopodal (rozmawiamy na Mokotowie – przyp. PK). Mam tam swojego człowieka, jak ktoś przynosi nuty, to on dzwoni do mnie.

A ludzie z „dołu” grali na mandolinach. Ponieważ nie było odtwarzaczy i słuchawek, a potrzeba słuchania i zabawy przy muzyce była taka sama, to trzeba było sobie tę sytuację stworzyć. O tym mówią bardzo różni ludzie, wspominając dawne czasy. Jeśli cztery osoby siedziały przy stole, to przynajmniej jedna na czymś grała. To towarzystwo „z dołu”, „z biedy”, z wykluczenia, z chłopo-robotniczego towarzystwa było nawet bardziej rozmuzykowane niż towarzystwo „z góry”.

 

Na jednym z koncertów Retroteki wspominałeś, że polska muzyka dwudziestolecia międzywojennego nie skończyła się w 1939 roku… Że ona miała swój epilog i okres tuż po wojnie był równie fascynujący.

Muzyka na gruzach, muzyka po Zagładzie. W warunkach niewyobrażalnych dla nas dzisiaj, w kompletnie zrujnowanym kraju. Przez te cztery lata po wojnie, ten muzyczny rozrywkowy świat próbował się jakoś odrodzić i odradzał się niczym przyroda, która porasta gruzy. Kojarzy mi się to ze zdjęciami z lata 1945 roku, tych porośniętych świeżą zielenią gruzów śródmieścia Warszawy.

Przez te cztery ciekawe lata funkcjonowały orkiestry, było ich bardzo dużo, Orkiestra Braci Łopatowskich, Orkiestra Boverego, Orkiestra Kabalewskiego, Orkiestra Braci Pindras… można tu wymieniać.

 

 

 

To byli ludzie grający w przedwojennych orkiestrach, grający przedwojenny materiał, ale w kompletnie innej rzeczywistości. Słychać w tej fonografii jakąś zmianę. To mnie fascynuje. Zresztą ten temat będzie niedługo bardzo żywy. Zbliża się 80. rocznica powołania Biura Odbudowy Stolicy, która przypada na 2025 rok. Mam wielką potrzebę zagospodarowania jakoś tego tematu.

 

Wydaje się on słabo opowiedziany.

1945 rok i założenie BOS-u, decyzja rządu, że odbudowujemy Warszawę – to się wszystko odbywało do dźwięków tych wszystkich orkiestr, grających materiał przedwojenny. W 1949 roku on został zabroniony i do 1956 roku był szlaban. A później przyszło nowe pokolenie, bo właśnie ci ludzie, którzy mieli w 1946 roku lat 10, to w 1956 mieli lat 20. Już wtedy dla nich ci panowie, którzy grają gdzieś tam w Bristolu, to byli emeryci. Więc to zderzenie pokoleniowe też jest fascynujące.

Historia polskiego jazzu w ogóle nie jest wykładana na uczelniach, tylko amerykańskiego. Retroteka to jest właśnie takie „zaopiekowanie”, które nie polega tylko na otwarciu muzeum, czy na oprowadzaniu wycieczki.

 

mężczyzna gra szczotkami na werblu
fot. FINA

Jesienią ma się ukazać płyta promocyjna cyklu.

Płyta w całości będzie złożona z utworów, które zostały wykonane na Retrotece. Z każdego z dwudziestu odcinków wybrałem po jednej piosence.

 

Jakie macie plany na nowy sezon?

Bardzo ciekawy koncert odbędzie się w październiku w Kinie Iluzjon. To będzie przykład tego, jakie Retroteka daje możliwości. Pianista jazzowy z Wrocławia, Kuba Stankiewicz, który gościł już w edycji Retroteki o „naszych w Hollywood”, wydaje płytę z opracowaniami na jazzowo tematów wybitnego, trochę zapomnianego, głównie symfonicznego, kompozytora Ludomira Różyckiego.

To bardzo ciekawy dwudziestowieczny kompozytor osadzony w Warszawie. Mamy na półce film Moralność pani Dulskiej z lat 30., do którego nie przetrwała ścieżka dźwiękowa. Film dźwiękowy stał się filmem niemym. Powstały do niego napisy. Piękną muzykę symfoniczną do niego napisał wtedy Ludomir Różycki.

Zaczęliśmy się zastanawiać, co z tym zrobić. Mamy niemy film, do którego muzykę napisał Różycki i mamy Kubę Stankiewicza, który właśnie wydaje za chwilę płytę z jazzowymi opracowaniami Różyckiego. Więc co trzeba zrobić – pokazać film, do którego muzykę Różyckiego w swoich wersjach będzie grał Kuba Stankiewicz. Tym bardziej że za chwilę mamy Święto Niemego Kina. Retroteka zapowie ten festiwal. Będzie to też okazja, żeby powiedzieć kilka słów o Różyckim i zaprezentować ze dwie jego piosenki, bo on, choć zaledwie otarł się o muzykę rozrywkową, też napisał w swoim życiu kilka piosenek. Na tym właśnie polega Retroteka – na pokazywaniu różnych kontekstów.

 

Rozmawiał Piotr Kowalczyk

 

Na zdjęciu głównym: Jan Emil Młynarski na Retrotece, fot. Marcin Oliva Soto / FINA

Wielka Droga to pierwszy powojenny fabularny film polski wyprodukowany w 1946 roku we Włoszech. Opowiada historię miłosną Adama i Ireny, pary narzeczonych rozdzielonych podczas II wojny światowej, która rozpoczyna się dla nich oblężeniem Lwowa w 1939 i wywózkami na Syberię. Ich ponowne losy krzyżują się na początku formowania Armii Andersa w ZSRS, a następnie podczas przemarszu przez Iran, Irak, Palestynę, Egipt, aż po kampanię włoską.  Film zawiera archiwalne materiały dokumentalne zrealizowane przez Czołówkę Filmową Wojska Polskiego podczas podróży II Korpusu Polskiego na trasie przemarszu, ćwiczenia oraz udział w operacjach wojskowych z przygotowaniami do bitwy o Monte Cassino na czele.

Wystawa Wielka Droga. Armia Andersa w Buffalo

Ekspozycja wystawy Wielka Droga. Armia Andersa podporządkowana została poszczególnym etapom filmowej Wielkiej Drogi, począwszy od historii lwowskich Polaków, przez wybuch II wojny światowej, deportacje na Syberię, organizację Polskich Sił Zbrojnych w ZSRS, po Iran, Irak, Palestynę, Egipt, Włochy. Wystawa została tak przygotowana, by jej frontalne strony odzwierciedlały kolejne etapy przemarszu Armii Andersa, a równocześnie każdy ekspozytor ukazuje historię danego etapu. Wystawa eksponuje także artystów Andersa, którzy w filmie odgrywali swoje życiowe role, jak Renata Bogdańska, Feliks Fabian, czy Ludwik Lawiński. Ekspozycja zawiera także zdjęcia z restauracji i digitalizacji filmu oraz filmowe piosenki zamieszczone w postaci kodów QR. Teksty do nich napisał niezastąpiony Feliks Konarski, a muzykę Henryk Wars, poza Czerwonymi Makami na Monte Cassino, do której muzykę skomponował Alfred Schultz.

Organizatorami wystawy w Buffalo są Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny, The Permanent Chair of Polish Culture at Canisius University oraz The Society for Arts w Chicago.

Czas i miejsce

Czas: do 17 października 2023

Miejsce: The Buffalo & Erie County Public Library, Buffalo, Stany Zjednoczone

Więcej informacji na stronie Biblioteki w Buffalo.

 

21 września odbędzie się repremiera odrestaurowanego przez FINA filmu Tańczący jastrząb w reżyserii Grzegorza Królikiewicza. Będziemy mogli również obejrzeć Retro Bajki w ramach cyklu Gdynia dzieciom, usłyszeć dźwięki Retroteki Jana Młynarskiego, a także być na premierze filmu Piotr Dumały Fin del mundo? (koprodukcja FINA).

Program

18 września (poniedziałek)

 

godz. 10.00 Retro bajki w ramach cyklu Gdynia Dzieciom, Konsulat Kultury

Zaczarowany Ołówek (1963-1977), Przygody Gapiszona (1964–1966), Dziwny świat kota Filemona  (1972–1974), Nowe przygody Misia Uszatka (1980)

 

19 września (wtorek)

 

godz. 13.30 premiera koprodukcji FINA Fin del Mundo? w reż. Piotra Dumały, po filmie spotkanie z twórcami, Teatr Muzyczny, Scena Duża

 

20 września (środa)

 

godz. 21.00 Gala Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej – nominacja projektu FINA – Retroteka, Teatr Muzyczny (Scena Nowa) (obowiązują zaproszenia)

 

21 września (czwartek)

 

godz. 18.30 konferencja prasowa FINA, Teatr Muzyczny w Gdyni, Scena Nowa

 

  • prezentacja nowej identyfikacji wizualnej FINA
  • podsumowanie Programu Operacyjnego Polska Cyfrowa
  • ogłoszenie nowych  zasad  i  terminów  naboru  do  koprodukcji  Filmoteki  Narodowej  – Instytutu Audiowizualnego

 

godz. 19.00 repremiera odrestaurowanego filmu Tańczący jastrząb, Teatr Muzyczny w Gdyni, Scena Nowa (bilety, rejestracja, akredytacje)

Po pokazie odbędzie się spotkanie, w którym udział wezmą Jacek Raginis Królikiewicz – syn reżysera, Bogna Janiec – córka oraz dr Mateusz Werner – filozof kultury, filmoznawca. Debatę poprowadzi filmoznawca Michał Dondzik.

 

22 września (piątek)

 

godz. 20.30 Młoda Gala i koncert Retroteki – Młynarski, Masecki, Rogiewicz. Teatr Muzyczny, Scena Nowa (obowiązują zaproszenia)

 

Ilustracja: fotos z filmu Tańczący jastrząb, reż. G. Królikiewicz, źródło: Fototeka FINA

Tańczący jastrząb to trzeci pełnometrażowy film Grzegorza Królikiewicza, zarazem będący pierwszą adaptacją pierwowzoru literackiego. Reżyser Na wylot i Wiecznych pretensji, w latach 70. uznawany za jednego z najoryginalniejszych polskich twórców filmowych, zainteresował się powieścią Juliana Kawalca Tańczący jastrząb.

Historia awansu społecznego

W filmie obserwujemy losy Michała Topornego, chłopa, który po zakończeniu II wojny światowej, za namową wiejskiego nauczyciela, postanawia wyjechać do miasta i kontynuować naukę. Dostaje się na studia, kończy je z wyróżnieniem. Staje się bohaterem socjalistycznej kroniki filmowej, pnie się coraz wyżej po szczeblach państwowej kariery. Poznaje również kobietę z inteligenckiej rodziny i żeni się z nią. Coraz bardziej odrywa się od swojej klasy społecznej, równocześnie zaś nie potrafi odnaleźć się w nowym środowisku, zaś z upływem czasu wychodzą na jaw jego niedostatki kulturowe i brak kompetencji.

Tańczący jastrząb podejmuje więc temat awansu społecznego oraz kosztów, jakie ponosi jednostka wprzęgnięta w mechanizmy socjalistycznej ideologii. W problematykę filmu idealnie wpisał się aktor kreujący role tytułową, Franciszek Trzeciak, który wystąpił również w dwóch poprzednich filmach Królikiewicza. Jego Toporny to postać, która w pewnym momencie uświadamia sobie swoją tragedię i klęskę, jaką poniósł, próbując zerwać ze swoim otoczeniem. Przeciwieństwem dla gwałtownej natury tego bohatera jest jego żona, Wiesława, którą odtwarza Beata Tyszkiewicz. Reprezentuje ona nienaganne, przedwojenne wychowanie i klasę. Formalnym dopełnieniem tematyki Tańczącego jastrzębia są znakomite zdjęcia Zbigniewa Rybczyńskiego, który kilka lat później zrealizuje Tango, nagrodzone Oscarem w kategorii najlepszy krótki film animowany.

Konferencja przed i debata po pokazie

Przed pokazem zapraszamy na krótką konferencję z udziałem Roberta Kaczmarka, dyrektora FINA, podczas której odbędzie się:

– ogłoszenie nowego naboru do koprodukcji z Filmoteką Narodową

– podsumowanie Programu Operacyjnego Polska Cyfrowa w tym: przedstawienie nowego portalu, który ma pomagać filmowcom w zdobywaniu materiałów archiwalnych, a także być tzw. stołem montażowym online

– zaprezentowanie nowego logotypu FINA.

Po projekcji odbędzie się debata, w której udział wezmą Bogna Janiec kierownik produkcji, córka i wieloletnia współpracowniczka Grzegorza Królikiewicza, Jacek Raginis Królikiewicz reżyser i syn Grzegorza Królikiewicza, dr Mateusz Werner filozof kultury, filmoznawca. Rozmowę poprowadzi Michał Dondzik. Spotkanie będzie również zapowiedzią przygotowywanego przez Filmotekę Narodową przeglądu twórczości reżysera w warszawskim kinie Iluzjon.

Wstęp

Bilety na pokaz będzie można nabyć na stronie festiwalu. Film będzie można obejrzeć w kinie także za darmo, zapisując się przez poniższy formularz zgłoszeniowy. Limit darmowych miejsc: 70. Na pokaz będą się mogły zapisać także osoby z akredytacjami festiwalowymi.

 

 

 

 

Ilustracja: fotos z filmu Tańczący jastrząb, źródło: Fototeka FINA

PIOTR KOWALCZYK: Czy miałeś okazję poznać osobiście Macieja Parowskiego?

BARTOSZ PADUCH: Niestety nie, choć ze środowiska komiksowego, w którym Parowski działał bardzo prężnie, znał go Krzysztof Ostrowski – autor animacji do filmu Fantastyczny Matt Parey.

Tak naprawdę pomysł na ten film wyszedł po jego śmierci. Przedstawił go Marek Oramus, przyjaciel Maćka Parowskiego, pisarz science fiction, jeden z „grupy trzymającej fantastykę”. On się zgłosił do Telewizji Polskiej – tam powiedzieli mu, żeby przyniósł scenariusz. Redaktorka w TVP Anka Ferens zwróciła się z tym pomysłem do mnie. Wprawdzie kojarzyłem nazwisko Maćka Parowskiego, ale nie byłem dzieckiem fandomu. O fantastykę zaledwie się otarłem. Nie była to postać mi bliska. Musiałem więc najpierw w to wejść.

Dość szybko stało się jasne, że ten film będzie czymś więcej niż tylko biografią człowieka. Życiem i dziełem Macieja Parowskiego było środowisko – fandom i literatura. Ten background w filmie wychodzi na pierwszy plan.

 

Co zainteresowało cię w postaci naczelnego „Fantastyki”?

Często szukam underdogów. Bardziej interesuje mnie pretendent, outsider niż bohater oczywisty. Ciekawią mnie ludzie, którzy nie są na świeczniku, są na drugim planie albo w ogóle gdzieś tam w cieniu. Bardzo często to oni pchają innych do przodu, kojarzą ze sobą, ukierunkowują, dają impulsy, inspiracje. To moje zainteresowanie wynika być może z tego, że sam przez długi czas pracowałem jako drugi reżyser i zrobiłem w ten sposób kilka filmów.

 

Fenomen polskiej fantastyki dzięki Maciejowi Parowskiemu wydostał się na szerszy świat.

Ze stajni „Fantastyki” wyszli topowi polscy pisarze – zarówno w sensie artystycznym, jak i komercyjnym. Wiedźmin czy proza Jacka Dukaja to marki międzynarodowe. Zaczynali tam nie tylko twórcy science fiction i fantasty, ale też ludzie, którzy potem poszli w innym kierunku jak Jakub Małecki, Szczepan Twardoch czy Łukasz Orbitowski. Parowski był z nimi w dialogu, w sprzeczkach, ustawiał pierwsze ich kroki, inspirował, kojarzył.

 

kadr z filmu „Fantastyczny Matt Parey”
kadr z filmu Fantastyczny Matt Parey

 


Bartosz Paduch

Urodzony w Gdańsku w 1979 roku, absolwent reżyserii w Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego w Katowicach. Członek Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Jego najnowszy film Fantastyczny Matt Parey jest dopełnieniem trylogii opowiadającej o pokoleniu, które żyjąc w państwie socjalistycznym, doświadczyło transformacji ustrojowej. Poprzednie obrazy Bartosza Paducha czyli Totart czyli odzyskiwanie rozumu oraz Skandal. Ewenement Molesty sportretowały doświadczenia młodszych generacji.


 

Najbardziej znany jesteś z filmów o różnych fenomenach współczesnej polskiej kultury – grupie Totart czy zespole Molesta. W jaki sposób szukasz tematów? A może one same cię znajdują?

Za każdym razem wygląda to trochę inaczej. Zrobienie filmu o grupie Totart zaproponował mi producent tego filmu. Pracę przy filmie o Moleście zaproponował mi Maciek Ostatek. W przypadku Fantastycznego Matta Pareya skontaktowała się ze mną Anka Ferens z TVP. Zrobiłem te filmy tak, jak chciałem, choć to nie ode mnie wyszedł pierwszy impuls.

Interesuje mnie kultura, która nie jest produktem, powstaje z potrzeby serca, ducha, wyobraźni. Wszystkie trzy filmy dotyczą ludzi i środowisk, które stworzyły polską kulturę niezależną. Wszystkie trzy fenomeny – Totart, hip hop i środowisko „Fantastyki” – odpowiadały na oddolne potrzeby tych ludzi.

Interesuje mnie też to, jak te środowiska zmieniały się przez te lata, jak wchodziły w transformację ustrojową, jak doświadczyły na sobie związanych z nią procesów i co one z nimi zrobiły, jakie spowodowały przewartościowania. Te trzy filmy to tak naprawdę trylogia.

 

Co je łączy, skoro wręcz układają się one tobie w trylogię?

To są właściwie trzy pokolenia polskiej kultury niezależnej. Gdyby ułożyć je chronologicznie, to najpierw byłby to film o fantastyce (opowiada o ludziach urodzonych w latach 50. I 60.), potem byłby Totart (końcówka 60. i początek 70.) potem Molesta i chłopaki z Ursynowa (końcówka 70. i początek 80.).

Łączy jeszcze je to, że opowiadają o zjawiskach z kontrkultury, które osiągają sukces i wchodzą do mainstreamu. Wszystkie w różny sposób na to zareagowały.

 

Opowiedzenie o mało spektakularnej pracy jaką w przypadku Macieja Parowskiego było redagowanie pisma, to chyba spore wyzwanie formalne i narracyjne?

Na pewno łatwiej jest zrobić film o muzykach – masz muzykę, która sama się broni. Jest co pokazać, puścić, przytoczyć. Z książkami jest zdecydowanie gorzej, natomiast fantastyka szybko ewoluowała w kolejne media takie jak komiks czy gry. Ponieważ jednak tu opowiadamy o redaktorze i literaturze, to jest to trudne. Animacje Krzysztofa Ostrowskiego były sposobem, żeby pchnąć wyobraźnię widza w jakimś kierunku.

Na pewno literatura nie jest wdzięczna do realizacji filmowej. Trzeba ją czymś zilustrować. Aczkolwiek nie boję się w filmach gadających głów. Uważam, że kilka świetnych wywiadów, pomysłowo zmontowanych, to może być film akcji. Jeśli ktoś dobrze opowiada, a ty masz dobrego montażystę, będziesz miał lepszy film akcji niż gdybyś filmował kogoś, kto biegnie z karabinem.

 

Szczepan Twardoch w filmie „Fantastyczny Matt Parey”
Szczepan Twardoch w filmie Fantastyczny Matt Parey

 

Nie przytłoczyła cię wielość wątków z jaką musiałeś się zmierzyć? Mam na myśli to, że mogłeś opowiedzieć zarówno o Macieju Parowskim, jak również mogłeś na przykład zmierzyć się z takimi fenomenami jak Wiedźmin czy proza Jacka Dukaja oraz wielu innych wybitnych pisarzy. Tak naprawdę film trwa 82 minuty i przez to wiele tematów musiałeś potraktować bardzo skrótowo.

W folderach mamy ukryte materiały na kilka równoległych filmów. Mamy kilkudziesięciominutowe równoległe historie. To przeolbrzymia ilość surowego materiału. Zależało mi jednak na tym, żeby film mógł obejrzeć zarówno przeciętny widz, który nigdy nie miał „Fantastyki” w rękach, jak i fani tego gatunku literackiego.

 

Jednym z takich skrótowo potraktowanych tematów było nacechowanie polityczne pisarzy science fiction.

Nie chodziło o to, żeby to stało się tematem. Chciałem, żeby ten film łączył, bo taką rolę pełnił też Maciek. Umieściliśmy na przykład fragment wywiadu z TVP, w którym Łukasz Orbitowski zarzuca Parowskiemu, że „Fantastyka” jest prawicowa. On się od tego nie uchylił i przytaknął w taki charakterystyczny dla siebie sposób. Ta dyskusja cały czas trwa w tym środowisku. Wydaje mi się, że tyle wystarczyło. Zresztą ten konflikt polityczny wydał mi się kompletnie wtórny wobec konfliktu literackiego.

 

We fragmencie telewizyjnego talk show z końca lat 90., który pokazujesz w filmie, Anda Rottenberg i Janusz Glowacki patrzą na Parowskiego, Sapkowskiego i jego czytelników jak na jakąś inwazję barbarzyńców…

I oni sobie z tego nic nie robili. Im bardziej byli czytani, tym bardziej byli pogardzani przez główny nurt. Potem okazało się, że to jest oficjalna, pełną gębą kultura polska. To przejście twórców „Fantastyki” do mainstreamu polskiej kultury jest czymś niesamowitym.

 

Wspominałeś o ilości surowego materiału. Jakie jeszcze trudności pojawiły się w czasie pracy nad filmem o Parowskim?

Wielość bohaterów i osobowości. Zgromadzenie ich w jakimś okresie zdjęciowym jest na pewno mega trudne. Ciekawe, że między nimi są różne animozje. My sami padaliśmy ofiarą takich animozji. Nagle się okazuje że tu się ktoś z kimś nie lubi, a tu jest jakiś zadawniony konflikt. Ale gdy mówiliśmy, że robimy film o Macieju Parowskim, to jego nazwisko otwierało drzwi. Wszyscy uważali, że jemu ten film się po prostu należy.

 

Na zdjęciu Andrzej Sapkowski w filmie „Fantastyczny Matt Parey”
Andrzej Sapkowski w filmie Fantastyczny Matt Parey

 

Jak pracujesz z bohaterami swoich filmów?

Staram się nie inscenizować, ale też… czasem można ze swoim bohaterem porozmawiać i poobserwować go w jakichś sytuacjach. Te sytuacje czasem można stworzyć albo zaprosić swoich bohaterów do ich współtworzenia albo też przewidzieć, kiedy się one zdarzą. Grunt żeby nie wymyślać rzeczy zupełnie od czapy. Jak ktoś czegoś nie robi, na przykład nie jeździ konno, to nie wsadzać go na konia. No, chyba że jest to jego marzeniem. Trzeba być czujnym i mieć umiejętność szybkiego rozczytywania ludzi. Nawet jeśli to zwykły wywiad przed kamerą.

 

Czego szukasz w filmach dokumentalnych autorstwa innych twórców?

Lubię, jak film wytrąca z ułożonego sposobu oglądania. Nie lubię jednak, gdy dzieje się to po nic. Gdy film mnie próbuje do czegoś zmusić. Ja się daję na to namówić, a potem okazuje się, że o nic nie chodziło albo chodziło o jakąś bzdurę. Nie lubię też, gdy nachalnie wciska się ideologię albo poglądy polityczne. Musi być historia, a na końcu filmu widz musi dostać wypłatę w jakiejś postaci.

 

kadr z filmu „Fantastyczny Matt Parey”
kadr z filmu Fantastyczny Matt Parey

 

Czy dokumentalista potrzebuje swego rodzaju szóstego zmysłu, żeby z kamerą znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie? Co jest najważniejsze w tej robocie?

W robieniu filmów dokumentalnych nie masz żadnej gwarancji na nic. Może się udać, może się nie udać. Najpierw musisz wiedzieć, co chcesz powiedzieć. To jest chyba najtrudniejsze. Krzysztof Kieślowski szukał czasem dwa lata bohatera, który „załatwi” mu problemy wcześniej zapisane na kartce papieru. I w końcu go znajdował.

 

Bartosz Paduch
Bartosz Paduch, fot. Ł. Organowski

 

Nad czym teraz pracujesz?

Nad scenariuszem serialu sensacyjnego dziejącego się w latach 80. Mam jeszcze „scenariuszyk” fabularny – powiedzmy komediodramat. Chciałbym natomiast chyba odpocząć od dokumentów. Nie widzę za dużej różnicy między tymi dwoma gatunkami. Chodzi o to, żeby opowiedzieć widzowi jakąś historię. I można go oszukać mniej, tzn. robiąc film fabularny, gdzie jest jasne, że grają wynajęci aktorzy. Albo można widza oszukać bardziej – i zasugerować, że coś się naprawdę wydarzyło. (śmiech)

 

Rozmawiał Piotr Kowalczyk